piątek, 26 lutego 2016

# 9 - ZIELONA... NA ŻÓŁTYM.

   
       
         cpt.Roman Miciński    ..ZABIORĘ WAS ® :
 ©cpt.Roman Miciński     ------------------------------------------

               Nie tak dawno temu…..Tak, wielu z nas ciągle pamięta żółte kutry naszych rodzimych rybaków, grupujące się w portach, lub w stadach po kilka sztuk, znikające za horyzontem, na długie godziny, dzień lub dwa, żeby po powrocie z połowu sprowadzić uśmiech pożądania.. świeżej rybki, na twarze czekających turystów i mieszkańców Pomorza. 
             
        Niewiele z nich,i to te raczej najmniejsze –pozostały teraz na polskim wybrzeżu, wyciągane na wioskowe plaże,  bardziej  już zdobią kanarkowa plamą na tle piaskowych wydm,  niż praktycznie służą rybackim wyprawom na przełowiony i niestety zanieczyszczony Bałtyk. Stanowią oczywiście też fotogeniczne i romantyczne tło, dla coraz popularniejszych sesji ślubnych zdjęć.  A przecież jeszcze nie tak dawno –wprost przyzwyczajeni byliśmy w Gdyni ,w Helu, Władysławowie czy Ustce –że spędzone zapowiadanym sztormem –szczelnie wypełniały baseny rybackich portów .Dosłownie kilka z nich ,zyskując drugie życie –przebudowanych zostało na stylowane z minionej epoki jachty ,lub statki pod  „piracką banderą” ,zabierające w morze na romantyczną kolację, lub ekscytującą dzieci , „piracką” wyprawę.  
    

         No tak ,ale miało być o dalekich morzach ..więc proszę bardzo ...Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy, w zdawałoby się nieco zapomnianym końcu świata – na wyspach Zielonego Przylądka, wpływając rano do portu Praia – zobaczyłem w kącie basenu portowego –charakterystycznie żółta plamę tańczącego na niewielkiej fali kadłuba popularnego polskiego kutra. Nie, od pierwszego spojrzenia nie miałem żadnych wątpliwości- taki odcień żółci może tylko wymyśleć …Przyroda- w przypadku opierzenia kanarka, lub papugi –albo polski producent farby do drewnianych kadłubów poczciwych, nierzadko nawet 70 letnich „rybaków“ . Zacumowanie mojego statku, w miarę (jak na Afrykę) sprawna odprawa- w sumie zajęły mi poniżej 2-ch godzin i oczywiście –pędzony ciekawością ruszyłem na keję ,a nogi same zaprowadziły mnie w kierunku „żółtka“. Im bliżej stojącego na cumach kutra ,tym bardziej upewniałem się, że jest to dzieło naszych szkutników i solidny dębowy kadłub, większość swojej Historii Żeglugi zapisywał esami floresami po powierzchni Bałtyku, w pogoni za rybą, pod pewnymi rękami Kaszubskich szyprów .Nigdy nie spodziewałbym się go zobaczyc 4000 mil, 2 morza i pół Oceanu - od "domu"- dla mnie juz wypłynięcie na nim na trasę Gdynia - Hel wiązałoby się pewnym ryzykiem. 
Wyspy Zielonego Przylądka-ok. 7500 km w prostej lini od Gdyni



           
Pokład, choć nadszarpnięty zębem czasu był zejmańsko schludny, choć odrapana z farby nadbudówka kryjąca koło sterowe, manetkę silnika, zdezelowany radar i zardzewiałą obudowę echosondy, oraz mały stoliczek na mapę, pamiętała zapewne dużo lepsze czasy-mimo to pod żadnym względem kuter nie przypominał jednostki opuszczonej, czy dogorywającego wraka, więcej- solidnie wyprofilowana z afrykańskiego teaku osłona zejściówki do kubryku- wyglądała na całkiem nową. Zza niej to wystawały gołe stopy siedzącego wprost na wytartym solą morską do białego drewna pokładzie- osobnika bardziej niż jego łódź, przypominający wrak człowieka. Spalony słońcem starzec, bez dodatkowej charakteryzacji mógłby grać główna role w filmie „Stary człowiek i morze”, lub przedawkowanego rumem załoganta galeonu w kolejnym odcinku „Piratów z Karaibów”. Nic dodać, nic ująć. Rozwiana wiatrem siwa broda, zapadnięte policzki, długie potargane włosy, resztkami okalające spaloną słońcem skórę czaszki, błękitne oczy człowieka północy, nagi tors i przykrótkie drelichowe potargane nogawki spodni komponowały się idealnie z otoczeniem- pół pustynią otaczającą basen portowy, kuter pamietający lepsze czasy-przez wole ludzką i Ocean, rzucony w ten zapomniany kąt portowego basenu jednej z wysp Zielonego Przylądka .No i ten, o charakterystycznym kolorze lekko przekwitniętego FIOŁKA, nos zejmana , który wąchał bryzę z najdalszych lądów i smród niejednego portowego zaułka, ale też niejedną pintę podłego rumu- a szczególnie ostatnie lata- może głównie ten rum. No tak, prawdziwego marynarza rozpoznać można z daleka…początkowa nieufność szybko zamieniła się w pewien stopień otwartości, kiedy dowiedział się ,że właśnie przyprowadziłem –jak na ten mały port –olbrzymi statek i tylko ciekawość przywiodła mnie do jego kutra. Niestety, nie był naszym kaszubskim szyprem- twardy akcent jego trochę „marynarskiego“ angielskiego języka, którym się posługiwał, wyjaśnił szybko sam. Niemieckiej narodowości bosman ‘..co to z niejednej miski jadł’, zaczynając karierę na przedwojennych żaglowcach szkolnych, po wojnie trafił do odradzającej się niemieckiej floty handlowej, w której doczekał emerytury, żeby trafić w końcu na pokład zapyziałego kutra. No tak , ale skąd ten kuter ?


           
…Nie zdążył wyjaśnić.. zaniepokojona niebywałym ruchem na pokładzie i odgłosami rozmowy, pojawiła się w teakowej zejściówce, dziewczyna, blondyna..PIĘKNOŚĆ..nie przesadzam ..lekko mnie zamurowało- swoim pojawieniem się dziewczyna wywołała niesamowity kontrast w stosunku do otoczenia, do tej łajby i jej dopiero, co poznanego szypra…była jak z innej bajki -widok ścinał z nóg. Opalona, z rozwianym włosem raczej pasowałaby do luksusowego jachtu, gdzieś tam na Zachód, na Karaibach, niż do szarpanego na cumach ciągle jeszcze pamietającego smród złowionej ryby kutra. Szybko się też okazało ze językiem rozmowy będzie ..polski, gdyż za wyjątkiem kilkunastu słów po niemiecku, holendersku i hiszpańsku - dziewczyna po prostu innym językiem nie władała. Ukrywając pełne zaskoczenie ze spotkania krajana, zaczęła chaotycznie opowiadać swoją historię, …ale nie było jej –przynajmniej w tej chwili, dane tej historii dokończyć...
           Za moimi plecami pojawił się jak z pod ziemi, spalony słońcem dryblas, zdradzając swoje pochodzenie już pierwszymi, angielskimi, ale wypowiedzianymi z silnym holenderskim akcentem, słowami powitania i.. okazanym zdziwieniem moją niespodziewaną wizytą. No tak, to miałem już przed sobą całą już załogę kutra- tak mało do siebie pasującą, jak mało ich kuter z innego świata pasował do okolicy i miejscowych rybackich, robionych nierzadko tylko z jednego pnia drzewa ,łodzi…
           Młodzieniec, rozdzielając przyniesioną kiść lekko przejrzałych bananów –poczęstował wszystkich –jak się okazało później – miał to być ich, nieco spóźniony, ale jedyny zaplanowany na ten dzień posiłek. Przedstawił się jako „William…”-imię popularne wśród holenderskich królów, z podobną im dumą w głosie,..” Armator, czyli właściciel kutra”. Przyniósł też niepomyślną wiadomość od swoich rodziców.. wstrzymujących ,z braku środków na jego, Williama, koncie, finansowanie jego szalonego sposobu na życie, czyli żeglugę, gdzie oczy poniosą na tym, pamietającym lepsze czasy obiekcie ciągle jeszcze pływającym. 

                                                                .                                                                                Nie miałem zbyt wielu opcji-dopiero, co poznany właściciel i „załoga“ kutra „oceanicznego“-w ramach dobrze rozumianej marynarskiej solidarności zostali zaproszeni na statek –na lunch i dalsze opowiadanie ich Historii. W moim przypadku ,również żeglarska solidarność-ciągle pamietającą pusty kambuz na unieruchomionym brakiem wiatru na środku Bałtyku niewielkim jachcie, kiedy decyzją ogółu miała być najbardziej koścista koleżanka zjedzona, jako pierwsza ; o)).
             Zaproszenie skwapliwie zostało przyjęte ,więc ewakuacja z rozkołysanego martwą, portową falką kutra zajęła krótkie minuty .Wyrazów twarzy członków załogi mojego statku ,raczej już nie będę opisywał ,ale najwyraźniej korowód niezwykłych gości poprzedzających kapitana na trapie, wzbudził niemałą sensacje i zakłócił rutynowy spokój południowej sjesty na statku ,stojącym w tropikalnym porcie .  Wkrótce dobiegające ze statkowej kuchni zapachy wyzwoliły najwyraźniej ospałe z głodu motyle w żołądkach dzielnej kutrowej załogi. Ostatnie pół godziny pozostałe do lunchu musiało być dla nich katorgą- niezłagodzoną nawet zaproponowanym prysznicem w relatywnie luksusowych, statkowych warunkach. Tak, dodatkowe porcje –sprawnie przygotowane przez niezłego statkowego kucharza,  
znikały w moich gościach z prędkością światła- przerywając ich chaotyczną i rozciągniętą na wiele tematów naraz, opowieść o ich przeżyciach. Poobiedni czas sjesty- spędzony przy piwie i kawie na kanapach kapitańskiego salonu, pozwolił mi jednak uporządkować te historie w chronologiczną , widzianą z różnych perspektyw opowieść..

 


Wersja Hartmuta –Bosmana :
..“Gdzie te dzieciaki się pchają same - na morze, o którym pojęcia nie mają?.”-To była jego pierwsza, uporządkowana myśl –po zobaczeniu przemoczonych i przemarzniętych załogantów przechylonego na burtę kutra w marinie jachtowej koło wschodniego wejścia do Kanału Kilońskiego.Sam z niemałym samozaparciem doprowadzając się do pionu, pomagał im zacumować najwyraźniej poszkodowany w nocnym sztormie kuter. Nie trzeba go było długo namawiać na podpisanie“ kontraktu“ z właścicielem na prace przy doprowadzeniu kutra do stanu umożliwiającego pokonanie nie tylko Kanału Kilońskiego, ale też dopłynięcia przez Morze Północne do Holandii, a ściślej ,do przedmieść Amsterdamu. Naciągając żeglarzy na postawienie drinka w barze mariny, świadcząc usługi drobnych, czasami bardziej poważnych prac przy łodziach i jachtach ,wynajmowany czasami do ich dłuższego pilnowania- spędzał już cale lata w okolicy tej mariny spotykając czasem kilku kumpli pamiętających ich wspólne podróże na wielkie wody. Codzienne potrzeby miał niewielkie, zejmanski fach w rękach, ciągłą tęsknotę za wypłynięciem na wielką wodę ,zabijał potrzebą utrzymywania stałego niemałego , poziomu alkoholu we krwi. Gdyby nie trudności ze zdobyciem alkoholu to, świat nie byłby aż taki zły, a poranki jakby łatwiejsze do przeżycia…Kontrakt na pracę przy kutrze opiewał wiec na podstawowe ..wyżywienie i butelkę wódki ..co dwa dni. Kiedy więc po 2 tygodniach –odpompowywania wody, uszczelniania pokładu, jego pomalowania i powierzchownej renowacji kaszlącego silnika – kuter z grubsza nadawał się do przebrnięcia na Morze Północne-w poczuciu zejmanskiego obowiązku...”Sami przecież do Holandii nie dopłyną“- chętnie zgodził się na przedłużenie kontraktu zabierającego go w końcu na wielkie wody, stawiając jednak twardy i nie negocjowalny warunek – „od wyjścia w morze 1 cała pół litrowa butelka wódki dziennie”. Warunek był konieczny może też dlatego, aby wzmocnić odwagę przed pokonaniem wielkiej wody na tym w końcu niepewnym pływadełku. A ..potem już jakoś samo poszło… aż do dzisiaj …i do tego poranka na głównej z wysp Zielonego Przylądka..“

Opowieść  WILLIAMA – Armatora;  

       „Wiesz, po dwóch latach spędzonych w Holenderskim wojsku, oddział rozpoznania, (jako ostatni w historii Armii obowiązkowy nabór z 1996 roku) ,nie uśmiechało mi się od razu podjęcie jakiejkolwiek pracy, a napływ do Holandii Polaków opowiadających przy postawionym w barze piwie ,o pięknie swojej Ojczyzny, rozpalał wyobraźnie, wiec trochę wbrew opinii mieszczańskich, z racji poglądów, rodziców-zabierając ich starego mercedesa- wybrałem się do Polski na rozpoznawczą wycieczkę. Ale tam- serce nie sługa- zakochałem się podwójnie - w poznanej na plażowej dyskotece, świeżo upieczonej maturzystce Monice , i w wystawionym na sprzedaż kutrze z likwidowanego upadłego przedsiębiorstwa spółki rybackiej. Niestety wiesz –bariera językowa nie pozwalała mi na zrealizowanie żadnego z tych świeżo rozbudzonych marzeń. Nie potrafiłem znaleźć nikogo, kto podjąłby się pośrednictwa w negocjacji o kuter, a wynajęty prawnik tylko wyciągał pieniądze i piętrzył przeciwności pokazując listę dokumentów niemożliwych do załatwienia w celu zakupu i legalnego wypłynięcia zakupionym kutrem w kierunku Holandii. A Monika-nawet szkoda mówić - rozmawialiśmy głownie przez jej koleżankę. Pomimo fajnie spędzonego w towarzystwie czasu, nie odwzajemniała mojego uczucia. Wyglądało, że w obliczu topniejących w oczach,pieniędzy i upływu czasu, mój wymuszony sytuacją i brakiem sukcesów powrót do Holandii jest kwestią dni. I nagle stał się cud – znaleźliśmy możliwość, już nie zakupu, ale zamiany mojego(rodziców)  mercedesa na inny, starszy, będący w prywatnych rękach, kuter  „na chodzie“. Prawnik już nie widział przeszkód- problem z wypłynięciem też jakby nie istniał ..ale warunkiem zamiany było, że zamiany dokona obywatel Polski ..Samo to już stanowiło kolejną barierę nie do przebycia. Nowym moim pomysłem było powiazanie dwóch moich marzeń w jedno-Monika po dłuższych perswazjach zgodziła się..otrzymać w darze mercedesa i choć z oporami podpisała dokumenty zamiany na kuter.. i jak już wszystko wydawało się załatwione…nowe trudności z uzyskaniem badania stanu technicznego, a zatem zezwolenia na wypłyniecie zatrzymały całą sprawę . Byłem już jednak zdesperowany- zbliżała się jesień i złe pogody na Bałtyku, pieniądze były na ukończeniu, a wypłyniecie z portu wydawało się na wyciagnięcie ręki…Zdesperowany- przez ostatnią noc tankując kuter, ładując jeszcze w ostatnim momencie dokupione, regenerowane części do silnika, oraz oryginalne dębowe belki drewna z podobnego, będącego już wrakiem, kutra –wypłynęliśmy z portu, w grupie innych jednostek udających się na połowy, z namówioną w ostatnim momencie Moniką na pokładzie.
 Monika  dała się przekonać-przy pomocy koleżanki-żeby pomóc mi odprowadzić w końcu JEJ kuter-tylko do Kilonii ,skąd obiecałem jej, że wróci pociągiem do domu-..”ot taka 3 dniowa mała wycieczka…po morzu..” I taka wersja też została przedstawiona jej rodzicom. Wschód słońca nad Bałtykiem , na swoim,(Moniki ;o) kutrze , wydawał mi się najpiękniejszym, jaki widziałem w życiu. Ale moje szczęście nie trwało długo- poł godziny później –dryfowaliśmy bez silnika, który stanął i nie chciał się uruchomić…stare akumulatory, a może woda, która pojawiła się w zęzie- dostała się do paliwa -nie miałem pojęcia, co nas zatrzymało. Mina Moniki też nie pomagała w moich wysiłkach uruchomienia kutra-który miał być przecież „na chodzie“…minęły 2 godziny, a my kołysaliśmy się na morzu, które już nie wyglądało tak przyjaźnie jak jeszcze krótki czas temu. Na szczęście rozpaczliwe gesty sprowadziły przepływający polski kuter i jego szyper, po krótkiej dyskusji z Moniką ,nie tylko ożywił nasz silnik, ale też podarował nam kanister oleju do silnika, który jak powiedział, powinien nam starczyć aż do Kilonii. Szyper jednak miał wątpliwości, czy wystarczy nam paliwa, …ale tego mając tylko rezerwę na powrót do portu- już nam dać nie mógł…No i nie starczyło…
          Płynąc na wyczucie i podstawie tańczącego na fali kompasu- jak najbardziej wzdłuż brzegów-żeby zobaczyć migotanie latarni morskich i światełek boi prowadzących do portów, na podstawie 3 wytartych ze starości i poplamionych smarem map –dotarliśmy na wysokość miasteczka rybackiego Puttgarden. Cieszyłem się, że nawigacja nie jest aż tak trudna i jak niewiele już nam do Kilonii zostało. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się że tak, jesteśmy w porciku, ale Putkarten..na półwyspie Arkona-dobre 150 km bardziej na wschód i to na ostatnich litrach paliwa. Na szczęście Monika nie zorientowała się w pomyłce-dla niej obie nazwy brzmiały podobnie, a mój palec na mapie pokazujący gdzie jesteśmy i ile zostało drogi,uspokoił ją całkowicie. Odkupiliśmy od miejscowego rybaka paliwo, skorzystali z gościny jego żony(pierwszy ciepły posiłek od wyjazdu z Polski) i nie zdając sobie sprawy z pogarszającej się pogody –wypłynęliśmy dalej. Później już było źle, żeby nie powiedzieć bardzo źle- złapał nas taki sztorm, że przekroczył całkowicie moje wyobrażenia o sztormie na morzu-woda zalewała nieszczelną ładownię, w końcu zalany silnik stanął-zresztą i tak już nie było paliwa w zbiorniku, tylko mieszanka z morską wodą…Trzymałem pokerową twarz i pocieszałem cierpiącą od choroby morskiej, Monikę, ale sam byłem na granicy kompletnej rezygnacji- woda z rozhuśtanych, załamujących się fal, zalewała pokład i dostawała się do kadłuba –ręczną pompą nie dawałem rady odpompować wody, a rozbita falą skorupa tratwy ratunkowej, ukazała nienadającego się do niczego, sparciałego flaka. Wieczorem ,spod szarych chmur widać było nawet jakieś światła na brzegu, ale i tak nic nie mogłem zrobić. Dobrze ,że fale nas nie wyrzuciły na brzeg. Po prawie 2 dniach, na hol wziął nas przepływający jacht motorowy i zaholował do Kilu, …do którego zostało nam szczęśliwie niewiele tylko mil… „


Wersja Moniki;



„ William jest fajny, czasami nawet śmieszny, no i na Bałtyku, ale potem też, na zatoce Biskajskiej i przy Afryce, kilkakrotnie uratował kuter no i pewno nasze życie…myślałem, że jest holenderskim marynarzem-dopiero Hartmut powiedział, że w wojsku William był jakimś łącznikiem, czy kierowcą-bo jeździł wojskowym samochodem-widziałam też jego zdięcia z wojska. Po maturze w mojej miejscowości ciężko jest znaleźć pracę-Mama się upierała żebym poszła do Koszalina na studia, ale Ojciec raczej był za tym, żebym pracowała-od września miałam iść do supermarketu-koleżanka mamy mówiła, że może nawet po jakimś czasie będę na kasie. Ale wakacje były fajne, jak zwykle dużo turystów i do września trzeba się było jeszcze zabawić. William wpadł w oko mojej koleżance i ona z nim jakoś zagadała-ale zaraz potem ,to w zasadzie  do mnie się przyczepił-Anka nawet miała o to pretensje. Opowiadał niestworzone rzeczy- a Anka tłumaczyła, ile mogła-potem chciał kupić stary kuter, ale póki, co jeździliśmy z nim mercedesem po sąsiednich miasteczkach rozmawiali z rybakami- byliśmy też 2 razy w Koszalinie i raz w Kołobrzegu. W końcu na tydzień przed moim pójściem do pracy – kupił, a w zasadzie zamienił za mercedesa chyba najstarszy kuter z tych, co oglądaliśmy –jego prawnik wytłumaczył mi, że muszę mu pomoc, bo inaczej go nie może kupić –miał takie proszące oczy, wiec podpisałam te papiery, co chcieli-nawet się śmiałam z Anką, że chwilowo byłam właścicielką mercedesa. Dopiero potem okazało się, że beze mnie nie może wypłynąć- więc zgodziłam się za 100 guldenów że popłynę z nim do Niemiec-miałam z tamtąd wrócić pociągiem - ale potem był sztorm, naprawa kutra i poznaliśmy Hartmuta.Te 100 guldenów okazało się już nic niewarte, a wszystkie euro William wydał na kuter ,więc zgodziłam się że popłynę z nim jeszcze do Holandii, gdzie miał na koncie pieniądze na studia. Wymusiłam tylko na nich, żeby mi nie chrapali w kubryku i przenieśli się do zabudowanej części ładowni ,a kubryk wyczyściłam dla siebie sama(potem Hartmut go pomalował, wszystko ponaprawiał i zabudował już tutaj miejscowym drewnem-pokaże ci fajnie tam jest ! ) i teraz nie wolno nawet im tutaj wchodzić –chyba ,że na jedzenie przy złej pogodzie, ale to, robię im raz dziennie-tylko na to się zgodziłam-jest to chyba nawet zapisane w moim nowym kontrakcie, bez którego nie chciałam wyruszyć z nimi z Niemiec.A potem na wiosnę, już razem mnie namawiali żebym popłynęła dalej- co miałam robić? .wracać do supermarketu w Polsce?”

                 Historia ,w jaki sposób, po kolejnym, sfinansowanym przez rodziców Williama,wczesno-wiosennym remoncie kutra, dotarli przez Biskaje do Wysp Kanaryjskich ,a potem do Wysp Zielonego Przylądka wymagałaby napisania osobnej powieści. Wierzcie mi jednak, byłby to opis niezłomności i determinacji w pokonywaniu porażek z jednej strony,z drugiej lista szczęśliwych zbiegów okoliczności i wprost niezwykłego żeglarskiego szczęścia-FORTUNY, która sprzyja TYLKO odważnym ..lub całkowicie nieświadomym i (dodatkowo) na dobrym rauszu ..;o))


Z ostatnich wiadomości, które do mnie dotarły - stowarzyszenie wzajemnej adoracji z rybackiego kutra , wydobyło się z kłopotów zaopatrzeniowych i finansowych używając kutra jako ferę i transportując miejscową ludność z dobytkiem, zwierzętami gospodarskimi i zakupami, miedzy sąsiednimi wyspami. Na wyspie Mayo zakupili też ok. 100 metrów plaży i przyległego do niej terenu - wszystko po to, żeby ŻÓŁTE miało szanse od czasu do czasu znaleźć się w celach remontowych na Zielonym… ( Przylądku ;o)) 


….Wszystko to, dzięki temu , że coraz mniej ZIELONEGO, było już na ZÓŁTYM kutrze.....;o))



©cpt.Roman Miciński                  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz